Łączna liczba wyświetleń

piątek, 28 października 2011

         26. Podlasie to istny tygiel kultur. Gdy byłem mały, Boże Narodzenie i Wielkanoc, świętowało się u nas podwójnie. W naszym domu, najpierw były święta katolickie, jako że byliśmy katolikami, potem jechaliśmy za 13 dni do dziadków na święta prawosławne. Nie tylko język trochę nas różnił, także tradycje i potrawy.
Dziadkowie zmarli i to wszystko w czym się wychowałem zanikło. To jest cholerny żal, gdy  moje dzieci nie mogą w tym już uczestniczyć, a i wytłumaczyć im tego teraz już nie sposób.

Wigilia i święta katolickie, zawsze spędzaliśmy u brata mego dziadka. Mikołaj odwiedzał mnie wcześniej przy choince w domu, a później z różnymi potrawami szliśmy prawie kilometr do stryjka Władka. Tam czekała na nas zawsze spora liczba osób z rodziny i opłatek. A potem zasiadaliśmy do wigilijnej kolacji. Barszczyk, uszka, bigos, wszelakiego rodzaju ryba… Było nawet trochę alkoholu, nie za dużo, bo o północy była przecież pasterka. Po powrocie znowu zasiadano do stołu i biesiadowaliśmy dalej. Na stole były już inne potrawy.  Królował na nim zawsze pieczony, przepyszny indyk. Kaczki, gęsi wędliny. Grzybki, gruszki żurawiny… ;-D Jednak już nie trwało długo, bo każdy był już śpiący i zmęczony. Alkohol, pity już bez grzechu ;-))) Też nie wpływał na długie biesiadowanie. Poza tym, przecież znowu spotykaliśmy się na obiedzie…

Na świętach prawosławnych było już inaczej. Zajeżdżaliśmy na wigilię wcześniej i przygotowywaliśmy kolację. Przyjeżdżała oprócz nas też cała rodzina z Białegostoku, Warszawy, Suwałk. Stół też się uginał, ale potrawy były inne, Myślę że nie tylko ze względu na tradycję, ale także na to,  że dziadkowie byli tak zwanymi „Bierzeńcami” i pamiętali czasy biedy w okresie I wojny gdy musieli uciekać z domu przed Niemcami na wschód.
Nie mówiło się o tym… O ich historii dowiedziałem się dopiero po latach.

Pamiętam te święta beztroskie i wesołe. Ubieranie choinki, Mikołaja. Rozmowy przy stole po białorusku (prostemu) i po polsku. Zabawy, prawosławne kolędy, spotkania z dawno niewidzianymi kuzynami. Nie było pasterki, bo gdyby była nawet taka tradycja, to jak tu dojechać zimą, kilkadziesiąt kilometrów do najbliższej cerkwi? ;-D  Do domu wracaliśmy po obiedzie następnego dnia, Często bywało że z przygodami. A to i zamiecie nas zaskakiwały, czasem błoto, a czasem i dzikie leśne zwierzęta. ;-D 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz