Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 27 marca 2012

  136.  Nigdy, będąc młodzi,  nie czekaliśmy na to by ktoś nam coś dał. Wiadomo, kasy nigdy nie było wystarczająco, zwłaszcza że miało się jakieś marzenia i ambicje. Ale żeby liczyć na kogoś?... Raczej odwrotnie…
Gdy mieszkając na wsi chcieliśmy mieć telefon, to razem z sąsiadami i mieszkańcami innych wiosek, stworzyliśmy komitet telefonizacji wsi. Zrobiliśmy składkę, dostaliśmy dofinansowanie, zrobiliśmy plany, ściągnęliśmy sprzęt, pojechaliśmy so Ożarowa po kable. Po roku wszyscy chętni mieli telefony. To samo było z wodociągiem.
Na wsi w gospodarstwie jak wiadomo, raz jest lepiej raz gorzej. Huśtawka cen zawsze była normą. Cena kredytów była czasem tak wysoka, że aż ciarki przechodziły po plecach.
Szukało się pieniędzy wszędzie. Najlepiej było je zdobyć pracując na „zachodzie” Owszem, by pracować tam legalnie, potrzebna była wiza. To nie były czasy teraźniejsze, Wszystko trzeba było załatwić samodzielnie i swoje odstać przed ambasadą w Warszawie. My wybraliśmy kierunek – Niemcy. No i były pieniądze na samochód, kotły, meble. Nie prosiliśmy nikogo o nic. Pierwsi w gminie mieliśmy zmywarkę do naczyń, gdzie środki myjące można było kupić tylko w jedynym Pewexie w Białymstoku. Mieliśmy także mikrofalówkę, krajarkę do chleba…
Sąsiedzi nam zazdrościli, rodzice byli z nas dumni. Radziliśmy sobie bardzo dobrze. Jako pierwsi mieliśmy na podwórku porządek. Rosły kwiaty, było oczko wodne, skalnik. Trawę na podwórku kosiliśmy kosiarką elektryczną. Dawaliśmy sąsiadom przykład że można żyć inaczej. Nawet z psem wychodziliśmy na smyczy, a nasze codzienne spacery odbijały się głośnym echem po okolicy. Mieliśmy pracy co nie miara, trójkę dzieci i czysto w domu oraz w całym gospodarstwie. To się nie mogło zmieścić niektórym w głowie.
Myślano że nic nie robimy, a pieniądze spadają nam z nieba. Pracowaliśmy pod dachem, sami, po cichu, więc nikt nie widział naszej pracy. Czasem tylko światełko w oknach pieczarkarni, gasnące nad ranem mogło mówić kiedy chodzimy spać.
Pracą sterował zegarek.
Rano - żona dojenie i mleczarnia, ja - giełda w Białymstoku. Żona – wyprawia dzieci i zawoziła je do szkoły. Ja wracałem do domu. Chwila odpoczynku i znowu do pieczarkarni, albo po torf, obornik, praca i porządkowanie, Obiad, o stałej porze, chwila na kawę i ciasto o szesnastej. A potem znowu do pieczarkarni, lub do torfu, zwożenia słomy, robienia siana. Dokładnie wiedziałem co będę robił w danym momencie za trzy miesiące, bo w takim mniej więcej żyliśmy systemie. Jak wyjeżdżaliśmy do pracy w Niemczech to trzy miesiące wcześniej musieliśmy to zaplanować.
Dzieciom ten system odpowiadał, zawsze wiedziały gdzie w danym momencie jest ktoś z rodziców. Były spokojne, bo wszystko było zaplanowane z góry. Każdy następny dzień był wspólnie omawiany przed snem z żoną, najczęściej na wieczornym spacerze.
Czy było nam ciężko?... W żadnym wypadku!!! Po prostu wszystko było u nas zorganizowane jak w zegarku i wszystko robiliśmy wspólnie. To był wspaniały i szczęśliwy okres w naszym życiu. Nie odczuwaliśmy jakiejś presji, mięliśmy marzenia i systematycznie do nich dążyliśmy. A jak coś nam nie wychodziło, dostosowywaliśmy się, lub zmienialiśmy plany. Zawsze wspólnie… ;-D 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz