My jako
pięcioosobowa rodzina żyliśmy z ponad tysiąca złotych dochodu stałego, plus
zasiłek, stypendium, dodatek, praca w Niemczech. A spłacaliśmy kredyty, raty za
mieszkanie, debety.
Jak się rodziły
nasze dzieci, to jakoś wszystko było takie naturalne. Miłość, ślub, dzieci, ich
wychowanie, nasza praca. Nic wielkiego. Prawa przyrody i wszystko. Wszystko w
granicach rozsądku. Norma, tak ma być i już…
Przecież i ja
chorowałem, i my traciliśmy pracę i znajdowaliśmy inną. Mama nam pomagała jak
mogła, lecz mogła niewiele bo pracowała. Wpadała często, ale bez przesady.
Podnosiliśmy się szybko, sami, szukaliśmy zajęcia w kraju i zagranicą. My sami
bo to było przecież nasze życie…
Zawsze brakowało
pieniędzy i zawsze jakoś je znajdywaliśmy. Były chrzciny, pierwsza komunia,
egzaminy. Babcia była, cieszyła się wnukami, smuciła ich i naszymi troskami…
Jednak było rozgraniczenie: na życie babci i nasze.
Teraz gdy
słyszę, że dziadkowie muszą pomóc - Nie spać w nocy, brać kredyty przez lata i
je z problemami spłacać, pracując ponad siły dla młodych, pięknych zdrowych
dzieci… To coś mi tu nie gra… Nie mieści mi się to w głowie…
W tej chwili
myślę, że najlepszą pomocą dla naszych dzieci jest to, że nie muszą się o nas
troszczyć. Odwiedzać w szpitalach, kupować leków, umawiać z lekarzami, gotować
nam posiłków…
Bo nawet, gdyby
dzieci straciły pracę, to dzieci powinny wiedzieć, że ich już starsi rodzice,
mają też już i swoje kłopoty, potrzeby, które jak nie zaspokoją teraz, to
odbiją się kiedyś na ich zdrowiu. Mają marzenia które też chcieli by przed
śmiercią spełnić… Dzieci muszą nauczyć się dawać sobie radę, tak jak i my
radziliśmy sobie w ich wieku. Trzeba wiedzieć już w końcu, w jakim momencie tą
pępowinę należy przeciąć…
Jak ja bym
chciał mieć przed laty,
aż takie
problemy jakie niektórzy mają teraz…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz