Piszę te
słowa po oglądnięciu wywiadu z Martyną Wojciechowską – Dziennikarką i
podróżniczką. Powiedziała w nim że każdy
ma jakiś swój Everest do zdobycia, po zdobyciu którego jesteśmy bardzo dumnymi
szczęśliwymi. Dał mi wiele do myślenia. Cóż dla mnie było takim „Everestem”?
Pierwszym co przychodzi mi do głowy to ślub
moją kochaną żoną. A właściwie to to że przekonałem Marysię by za mnie
wyszła za mąż. Przedtem były jeszcze dwa
mniejsze „Everesty” „zdobyte” z moim przyjacielem z podstawówki. Teraz mogę
powiedzieć że mniejsze, ale wtedy to były wielkie szczyty zdobyte na miarę
ówczesnych możliwości. Pierwsza to była rowerowa wycieczka do Osowca, nad
najpiękniejszą Polską rzekę Biebrzę.
Przygotowywaliśmy
się i planowali ją kilka miesięcy, tam spaliśmy pod namiotem, pływaliśmy łódką,
podziwiali i uczestniczyli w scenach jak
z przyrodniczego filmu. Dała nam ona wiele satysfakcji i radości. Spełniły się
nasze marzenia
. Drugim
szczytem była absolutnie nie planowana wycieczka do Trójmiasta. Wybraliśmy się
Do Suwałk, ale traf chciał że w autobusie do Białegostoku, wpadła nam w ręce
gazeta z wiadomością że właśnie rozpoczął się w Gdańsku Jarmark Dominikański, o
byciu na nim marzyliśmy od dawna, więc nie zastanawialiśmy się długo i
zmieniliśmy kierunek podróży. Jako że nie mieliśmy za dużo pieniędzy i nie być
zaskoczonemu w przyszłości, kupiliśmy od razu bilety w tą i z powrotem. Na
miejscu od razu zaliczyliśmy Jarmark gdzie kupiłem gitarę, przeszliśmy na
piechotę prawie całe Trójmiasto, pierwszy raz w życiu widziałem auta o
istnieniu których wprawdzie wiedziałem, ale o ujrzeniu ich na własne oczy nawet
nie marzyłem. Rolls Royce, Maserati, Porsche, Lamborghini, Ferrari.
Zaliczyliśmy Operę Leśną, Molo w Sopocie, Grand Hotel. Jedliśmy jedzenie które
stało pod sklepami z rana, czyli śmietankę i bułeczki, spaliśmy na dworcach.
Tak, wtedy dla nas to była prawdziwa przygoda…
Wróćmy do
mojej Marysi, Zakochałem się w niej od razu w szkole średniej. Obserwowałem ją
przez pięć lat i doszedłem do wniosku ze właśnie taką żonę pragnąłbym mieć.
Nadmienię że wówczas byłem głupim, zakompleksionym, nastolatkiem. Dopiero po
śmierci ojca zacząłem się zastanawiać nad swoją przyszłością. Właśnie wtedy
swoją przyszłość postanowiłem wiązać z Marysią. Powoli zaczęły mi się układać
puzzle związaną z „jutrem”. Mogłem rzucić szkolę i wrócić na gospodarstwo, ja
jednak postanowiłem pójść do technikum i uczyć się razem z Marysią. Marysia
jako jedna z reprezentantek klasy była na pogrzebie mego ojca i zdążyła
zobaczyć jeszcze swego przyszłego teścia w ostatnim momencie. Usiadła wówczas
na krześle przy stole na którym siedziała już do końca naszego wspólnego życia
na wsi. Pobraliśmy się trzy lata po skończeniu szkoły. Więc dałem sobie nieco
czasu by dojrzeć do podjęcia decyzji o założeniu rodziny. Ale gdy już do niej
dojrzałem to wiedziałem że w grę wchodzi tylko Marysia. Przecież nie mogłem
wówczas wiedzieć jaką żoną będzie dla mnie, jaką mamą dla swoich dzieci. Nie
myślałem przecież logicznie, byłem przecież zakochany. Byłem zakochanym,
zakompleksionym, milczkiem i zdobyłem miłość swojej Marysi listami. Teraz po
latach mogę z czystym sumieniem wyznać że Marysia okazała się bardzo dobrą mamą
i wspaniałą żoną dla mnie. Jak to się stało że postanowiła związać swoją
przyszłość akurat ze mną? Nie rozumiem, ale poświęciłem wiele wysiłku i
mądrości by tak się stało. Tak to był pierwszy najważniejszy „szczyt” który
zdobyłem w życiu…
To nie był
jedyny „szczyt” w moim życiu, zdobywanie następnego trwało prawie cale moje
życie. To było wychowywanie, kształcenie naszych dzieci. Podejmowanie trudnych
decyzji wiązanych z Ich wychowaniem, przyszłością… Szkoła podstawowa i życie na
wsi, to cała epoka, tłem był stan wojenny, Wałęsa i Solidarność, puste półki,
przemiany. Potem ta straszna diagnoza i podjęcie decyzji o przeprowadzce do
miasta, moja przeklęta depresja która zmarnowała nam, całej rodzinie kilka z
najpiękniejszych lat życia. Jednak i ona coś nas nauczyła, można przytoczyć
przysłowie, „co nas nie zabije to nas wzmocni” W mieście szukanie swego
miejsca. Dzieci - Licea, gimnazja, studia, Erazmusy. Tak, podjęcie decyzji o
przeprowadzce to następny nasz Everest. Decyzja o przeprowadzce wiąże się z
zarabianiem na mieszkanie. A to z kolei z biedą, ciężką pracą za granicą,
nerwami, niepewnością jutra związanego z ryzykiem jakie podjęliśmy i moją
chorobą, SM która mogła w każdej chwili
zaatakować.
Z tym
wyzwaniem łączy się następny Everest który już sam samodzielnie zdobyłem…
Znalazłem pracę w Holandii dzięki której marzenie stało się faktem. Za ostatnie
pieniądze, jako że przestano nas zapraszać do pracy w Niemczech, pojechałem w
ciemno samochodem do Holandii by znaleźć, nie poszukać, celem było znalezienie
pracy by zarobić na życie, kształcenie dzieci i najważniejsze by zarobić na
mieszkanie. Ilu ludzi podjęło by takie wyzwanie? Podróż w ciemno, samemu, tylko
z pewną nutą tupetu i znajomością języka niemieckiego. Zamieszkałem w
pensjonacie jako bazie wypadowej skąd postanowiłem szukać pracy. W którymś z
kolei miejscu – pieczarkarni dobyłem telefon człowieka odpowiedzialnego za
zatrudnianie pracowników, Telefonicznie namówiłem Go na spotkanie w moim
pensjonacie gdzie tak przedstawiłem swoją osobę że zdecydował się mnie
zatrudnić. Wtedy mało kto słyszał o CV liście motywacyjnym. Wszystko to była
moja intuicja i mądrość życiowa którą zdobyłem pracując w Niemczech.
Boże jakiż
wracałem szczęśliwy do domu! Znalazłem pracę w swoim zawodzie, w wymarzonej
firmie, dzięki której nasza przyszłość mogła przedstawiać się już w różowych
barwach…
Tak, to na
pewno był jeden z moich ważniejszych „szczytów” które zdobyłem.
Innym
„Everestem” który zdobyłem to była walka z
moją depresją, tą moją samo
destrukcją. Pierwszym „obozem” w zdobyciu szczytu było uświadomienie sobie tego
że to ja jestem chory, a nie że wszyscy się na mnie uwzięli. Drugim obozem to
droga znalezienia pomocy, a to nie była prosta sprawa. Wydawać by się mogło że
wystarczy pójść do lekarza, jednak nie, To musi być mądry lekarz, prawdziwy
fachowiec. Znalazłem Go w Centrum Pomocy Interwencyjnej. Taką osobę której
zaufaliśmy i która przeprowadziła nas z żoną przez meandry naszej psychiki,
potrafiła nam pomóc zrozumieć mechanizm naszego postępowania. Wskazała nam
jakie błędy popełniamy. Psychoterapia, to były trzy spotkania, ze mną, z
Marysią i z nami obydwoma. Tam się wygadaliśmy, wyżaliliśmy i po rozmowie z
psychologiem zrozumieliśmy gdzie tkwi problem i jak z nim walczyć… Następny
„Everest” po zdobyciu którego staliśmy się najszczęśliwszymi ludźmi na Ziemi.
Reszta to już
były mniejsze szczyty, ale bardzo ze sobą wiązane. Zawsze uważałem że każda
akcja powoduje jakąś reakcję i tak się zadziało także w naszym życiu. No na
przykład, Córka pojechała na Eramusa do Bułgarii i tam poznała Czecha,
późniejszego swego męża. Syna Erazmus w Danii zaowocował naszą późniejszą
wyprawą do Indii. Nasze decyzje wpływały na zobaczenie Grecji, Tajlandii,
Barcelony i wielu innych Europejskich krajów. To zawsze wychodziło w reakcji za
coś, a to z kolei wpływało na inne wydarzenia. W tej chwili nie ma końca. Każdy
szczyt wzmaga apetyt na następne wyzwanie, jeszcze większe jeszcze trudniejsze.
Sprawiające że nasze życie staje się jeszcze ciekawsze, wartościowsze,
satysfakcjonujące…